Tomasz Kot rzadko udziela wywiadów, dlatego jego rozmowa z miesięcznikiem Twój Styl jest w pewnym sensie wyjątkowa.

Niestety, ci czekający na sensacyjne wyznania mogą się rozczarować. Aktor unika zwierzeń na łamach gazet. Przyczyna jest bardzo prosta – boi się plotek na swój temat.

– Do niedawna wynajmowałem 40-metrową kawalerkę na Mokotowie – mówi. – Przed moim blokiem czyhali zawodowi podglądacze, jeździli za mną po mieście… Nie chcę swoimi zwierzeniami budzić rozgłosu, kogokolwiek prowokować. Żeby znów coś nie zostało zniekształcone w serwisach plotkarskich.

– Co masz na myśli? – pyta dziennikarka.

– Taki przykład. Ktoś mi pokazał na portalu wpis: \”We Wrocławiu siedział na ulicy, rozwiane włosy, pomięty garnitur, gadał sam do siebie. No cóż…\”. Rzeczywiście byłem wtedy we Wrocławiu, obchodziliśmy z żoną pierwszą rocznicę ślubu. Umówiliśmy się w połowie drogi do restauracji, ale nie mogliśmy się znaleźć. Rozmawiałem z nią nie przez telefon, tylko przez słuchawkę na uchu, wiało, więc był problem z komunikacją. Stąd informacja, że gadam sam do siebie. Zrozumiałem wtedy, że za bardzo nie mam wpływu na opinie na własny temat. Pamiętam też, że bzdury o moim ślubie pojawiły się w jednym z tabloidów obok informacji, że rosyjscy rybacy wyłowili z jeziora ufoludka, którego zjedli bo byli głodni. Wcześniej jeszcze nagrali go na komórkę.

Innym razem określono go jako \”pantoflarza\”, bo niósł za ciężarną żonę zakupy.

– Z drugiej strony myślę, że gdyby to żona dźwigała zakupy, podpis brzmiałby: \”Cham i tyran\” – zauważa Kot.

To prawda – plotkarzy nigdy nie zadowolisz. Wiemy, co mówimy. Tylko że Kot akurat należy do tych aktorów, których nie chcemy prześmiewać – chyba ma dobrą taktykę, bo wzbudza jedynie sympatię.

Cały wywiad przeczytasz tutaj.