Disco polo, kiedyś prawdziwy obciach, dzisiaj traktowane jest już inaczej, chociaż wciąż z przymrużeniem oka.

Prawda jest jednak taka, że lider najpopularniejszego zespołu tego gatunku ma to, czego gwiazdy tzw. „prawdziwej\” (?) muzyki mogą mu zazdrościć – niesłabnącą popularność. I to od wielu, wielu lat.

Marcin Miller nauczył się z tym żyć, ale – jak mówi w wywiadzie dla Świat i ludzie, kiedyś było zupełnie inaczej.

– Szastałem pieniędzmi. Po koncertach szliśmy z chłopakami do knajpy i bawiliśmy się przez dwa, trzy dni. Na szczęście mam to już za sobą – mówi.

Za dobą ma też inne grzechy i grzeszki. Na przykład zdradę.

– To stara historia, do której nie chcę wracać – przyznaje ze smutkiem. – [Nasze życie] po zdradzie bardzo się zmieniło. Wtedy był taki czas, że na niczym mi nie zależało. Uznałem: co ma być, to będzie. Całe szczęście, że u swego boku miałem i mam tak wspaniałą kobietę. Jakoś to wszystko zniosła. Płakała, przeżywała, ale to bardzo dzielna kobieta. Jej cierpliwość i upór były kluczem do naszego małżeńskiego szczęścia. Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Doceniam to, co mam. Po każdym koncercie powrót do domu, żony i synów to wielkie szczęście. A kiedyś nie wracałem i mówiłem, że mam sesję zdjęciową.

Dzisiaj Miller poświęca się rodzinie i muzyce. Tę drugą kochał zawsze, nawet, jeśli na początku nie miał z tego żadnych pieniędzy.

Jego recepta na sukces?

Jestem \”artystyczną dziwką\”, która robi ludziom dobrze. Takie jest moje zadanie. Wywiązuję się z niego dobrze i dlatego dostaję za to pieniądze.