Artur Boruc nie „ściemnia”. W rozmowie z Playboyem piłkarz wspominając swoje słynne ucinanie wywiadów słowem „pomidor”, mówi tak:

O czym tu gadać. Zresztą – umówmy się – ilu piłkarzy ma coś ciekawego do powiedzenia?

W sumie nikt nie czeka, żeby mądrze mówili, tylko żeby błyszczeli na boisku. Boruc też nie sili się na mądrości. W wywiadzie dla magazynu zdradza nawet, że szkoła mało go interesowała. Do technikum samochodowego poszedł tylko dlatego, że była tam niezła drużyna piłkarska.

Komuś zależało, żebym się dostał, bo mieli tam dobrą drużynę piłkarską. Nie wiem, czy mogę o tym mówić, ale minęło tyle lat, że nikomu się krzywda nie stanie. Wszystko było z góry ustalone, na egzaminie jeden z nauczycieli miał mi podrzucić rozwiązania. Pech chciał, że zdawał ze mną inny Boruc – Mariusz. Siedział ławkę przede mną. Do sali wszedł ktoś, kto mnie nie znał i zostawił ściągawkę pierwszemu Borucowi z brzegu (śmiech). Za kilka dni miałem egzamin poprawkowy, ale to jest tak abstrakcyjne…

– wspomina piłkarz.

I kończy:

Egzaminator kazał mi narysować cyrklem na tablicy kółko. Koniec. W ten sposób zdałem do technikum. Taki rodzaj stypendium sportowego.

Ostatecznie Boruc wyleciał z tej szkoły, wylądował w zawodówce:

Ja tam nie chodziłem. I dyscyplinarnie przenieśli mnie do zawodówki. Taka szkoła, której praktycznie nie było.

Czego bramkarz nauczył się w zawodówce? A no niewiele.

Samochód potrafię prowadzić. Mogę jeszcze co najwyżej zmienić koło. Nie nadaję się do naprawienia czegokolwiek

– przyznaje szczerze Boruc.

Ba! Czy musi? Niech po prostu dobrze łapie piłkę…

Cały wywiad z Arturem Borucem przeczytacie w nowym numerze Playboya.